Sernik? OK! Tylko dlaczego „Woźnej”? Skąd w ogóle ta WOŹNA?
Otóż. Ja, „prawdziwa” ikona mody, ubrana w świetną dzianinową sukienko – tunikę, z – wtedy – najnowszej kolekcji jakieś młodej projektantki, której nawet nazwiska nie pamiętam. Ale ubrania robiła (robi?) świetne! Oryginalne, małe serie, z fajnej jakości materiałów…
Do dziś mam kilka jej ubrań, w tym ową tunikę w trzech wersjach kolorystycznych… OK, później sprawdzę metkę…
No więc, ubrana w tę tunikę, grube czarne rajstopy, grube skarpetki w kolorze identycznym (była zima!), jak te widniejące na tunice, zasiadłam lekko bokiem, na skraju jakieś wypasionej kanapy w domu GENIALNEJ RODZINY w Warszawie, której właśnie przywiozłyśmy adoptowanego rottweilera. Siedzę na tej kanapie, biorę się za wypisywanie umowy adopcyjnej, i w tej chwili do salonu wchodzi – na wprost mnie – Żmija i patrzy na mnie z politowaniem. (Bo oczywiście, z psami do nowych domów jeździmy gromadnie!) I tak rzecze:
– Ja pierdziu! Przecież ty wyglądasz jak woźna! Te skarpety!? Ta kieca naciągnięta na kolana!? PRZECIEŻ TO JEST PODOMKA! I te – no zaje*iiiiiiste – niebieskawe KOLORY!? WOŹNA jak ta lala!
– Odwal się! – burknęłam, chichocząc pod nosem, wciąż wypełniając ankietę.
Kiedy już wychodziłyśmy z mieszkania GENIALNEJ RODZINY, kiedy zaczęłam zakładać swe ulubione, mega wygodne, krótkie, czarne śniegowce (takie w typie emu – jednak w wersji ze skóry syntetycznej, nie używam skóry zwierząt, jak nie muszę.), to nie wiedzieć dlaczego, dziewczyny nagle wybuchnęły śmiechem!
– Ty, patrz! I nawet butów nie ma normalnych, tylko jakieś gnojodepy! – ryknęła Kaśka nr 3.
I pozamiatane. Wszyscy – łącznie z GENIALNĄ RODZINĄ – umieraliśmy ze śmiechu.
Wracając z Warszawy, oczywiście nie usłyszałam już swojego imienia. Oficjalnie zostałam WOŹNĄ! A to, że wszystko po wszystkich sprzątam, wszystko poprawiam, i że się wszędzie wcinam, do tego stopnia, że nawet edytuję posty/e-maile dziewczyn, bo mi brakuje gdzieś jednego przecinka, czy spacji przed myślnikiem, tylko utwierdziło moje fundacyjne Koleżaneczki, że lepszej nazwy nie mogły mi wymyślić! No i oczywiście, wszystkie moje tuniki, sukienki i tego typu narzuty, od tego dnia stały się podomkami.
A że była zima, to oczywiście Święta Bożego Narodzenia i Sylwester. I nie mogło być inaczej: i w Święta, i w Sylwestra fundacyjna banda bawiła w Bukownie.
– Zrobię wam mój najlepszy na świecie sernik! – zakomunikowałam radośnie
– A czy będzie to jadalne? Że tak nieśmiało zapytam? Rób Woźna! Rób! – w 1,5 sekundy odparowała Żmija, zawsze gotowa do ataku.
Ofuczałam ją tylko.
Zrobiłam sernik. Cała blacha zniknęła chyba w pół godziny. Nikt już nie miał wątpliwości, że to jest naprawdę najlepszy sernik na świecie.
I nikt mi nie powie, że jadł lepszy sernik od mojego! NIKT! 🙂
Wracając do teraźniejszości. Jutro przyjeżdża do mnie Żmija. Sernik już gotowy:
Niebawem dokleję przepis. Dzisiaj już bolą mnie oczy.
Kochająca Woźna